Czy w dobie idących w tysiące albo dziesiątki tysięcy festiwali jest jeszcze miejsce na Fantasmagorię?
Zacznijmy od najważniejszego, czyli lokalizacji. Miejski Ośrodek Kultury jest idealny pod tym względem. Parter to punkt informacyjny, kilka stoisk, obok obszerny GamesRoom, zaopatrzony jak na tej wielkości konwent całkiem poprawnie, zaś w głębi sleeproomy, jeden dla uczestników, zaś drugi dla VIP, czyli prelegentów i pomocy na konwencie. Z kolei na piętrze była kawiarenka, sala prelekcyjna oraz wystawa poświęcona Star Wars.
Na miejscu byliśmy tuż przed ostatnim punktem programu w piątek. Niestety dla osób spoza Gniezna, impreza dalej ma miejsce w piątek i sobotę, więc w piątek albo uda się zdążyć na sam koniec albo sobie go odpuszczamy. Trafiliśmy na „prelekcję” tudzież „panel” poświęcony demonologii i okolicom (według opisu w programie) albo rozmowę prowadzących (przez prelegencką solidarność ksywy przemilczę) ze znajomymi. Całość zapowiadała się przeciętnie, niestety potem minęło pierwsze pięć minut, gdzie dowiedzieliśmy się, że na temat nawiedzonych obrazów nie można znaleźć informacji. Przykładem do tej tezy był obraz płaczącego chłopca, na którego temat napisano kilka książek, zaś stron w polskim necie jest ok 23 tysiące. Cóż, informacje prowadzące podawały czytając notatki z zeszytu mimo dostępu do laptopa i rzutnika, zaś jakość informacji była pomiędzy listą „10 strasznych rzeczy” z kwejka, a gdybaniem. Rozumiem, że każdy kiedyś i gdzieś zaczyna, ale brak podstawowej wiedzy (choćby nie połączenie duchów na bagnach z podaniem o ognikach) i umiejętności panowania nad salą oraz zdolności do wymiany poglądów niestety dały modelową porażkę. Na szczęście to znaczyło, że może być tylko lepiej.
Sobota zaczęła się, jeśli chodzi o konwent o 9, zaś z racji tego, że kadra oficerska jest stara i leniwa, to około 12, gdzie po prostu spędziłem czas chodząc po imprezie, gadając ze znajomymi i rozkoszując się błogim lenistwem. Prelekcja o 14, poświęcona Wendigo, czyli znów antropologia i znów rozmyślania czy będę rozważał lobotomię służbowym blasterem. Katarzyna „missMHO” Jusiak pokazała, że mimo drobnych problemów na początku związanych pewne z nerwami, można po trzech minutach nie tylko prowadzić ciekawie, ale też merytorycznie i zabawnie. Jedyny problem z prelekcją, jaki osobiście miałem, to konieczność wyjścia z sali na chwilę i fakt, że missWHO nie wykorzystała całości czasu. Z drugiej strony wykazanie różnic w przedstawieniu Wendigo w różnych mediach (film, książka, komiks, podania ludowe, prawo karne – tak, też byłem zaskoczony) i różnych kulturach, poparte cytatami, zdjęciami oraz możliwością wymiany poglądów. Jest pieczątka akceptacji i polecenie. Następnie klasyczne już zniknięcie z imprezy, zwiedzanie miasta i jakiś obiad, aby wrócić o 19 na prelekcję bardziej naukową, czyli najciekawsze przypadki schorzeń neurologicznych i psychologicznych, zaprezentowane przez Martę „Kość” Kościjanczuk. Prosta prezentacja, jakie zwykle widywałem na konferencjach naukowych, szybkie i rzetelne omówienie zagadnień w sposób, który wymagał minimalnej wiedzy w temacie. Dokładnie to, czego się oczekuje od prelekcji naukowej, która ma pokazać, że to co czasami bierzemy za fikcję literacką może być faktycznym schorzeniem, zaś chory uważa siebie za żywego trupa. Zresztą przy wielu schorzeniach były przykłady, gdzie twórcy się nimi inspirowali albo wykorzystali. Miło się słucha kogoś, kto ma wiedzę, pasję i umie to przekazać w sposób przystępny. Kolejna pieczątka akceptacji i nadzieja, że uda się jeszcze spotkać na innym konwencie. Ostatnia prelekcja na którą udało się dotrzeć (i pobić rekord obecności na cudzych prelkach jednego dnia) to teorie spiskowe w wykonaniu debiutantki Darii Kamińskiej. I po raz kolejny, ja się obawiałem radosnego wmawiania ludziom głupot, zaś jak się okazało po prelekcji, prowadząca obawiała się nieco komentarzy. Bo podobno w piątek byłem wredny i popsułem prelekcję. Niemniej szybka galopada przez najbardziej znane teorie spiskowe, nieco za szybka moim zdaniem, ale z drugiej strony trzeba się zmieścić w wyznaczonym czasie (a materiału byłoby spokojnie na 2h). Świetny kontakt z osobami na sali i umiejętność panowania nad tym, aby radosne żarty nie rozbiły całości wykładu. Na koniec prezentacji nawet podano źródła, co zawsze jest miłe.
Jak można podsumować już siódmą edycję Fantasmagorii? Z jednej strony jest niepowtarzalny klimat niewielkiego konwentu, gdzie faktycznie można poczuć się jak kiedyś. Wystawa Star Wars, gdzie wiele modeli było wykonanych praktycznie od zera, robiła spore wrażenie (tak duże, że zapomniałem zrobić zdjęć), zaś sama impreza jest darmowa. Z drugiej strony, piątek-sobota zamiast sobota-niedziela skutecznie ograniczają napływ nowych osób na konwent. Jednak, patrząc z boku, konwenty takie jak Fantasmagoria, robione przez ludzi z pasją, lokalne i w pewien sposób kojarzące się z małą kawiarnią na uboczu, są potrzebne. Małe sale może i są mniej wygodne niż eleganckie sale wykładowe czy konferencyjne, ale mają swój urok.
Do zobaczenia za rok, może znów z prelekcjami.
|