13-05-2006, 18:43
Xaplan 5576 x przeczytano
Mam przed sobą trzy dodatki: Popioły Middenheim, Zbrojownię Starego Świata i Old World Armoury. Dostałem je do recenzji, aby powiedzieć Wam, czy warto inwestować w to swoje pieniądze. Tak się właśnie zastanawiam nad tym...
Moja przygoda z Warhammerem liczy sobie około 10 lat, z RPG jedenaście. Można powiedzieć, że to dużo. W tym czasie poznałem nie tylko WFRP. Poznałem D&D, poznałem Zewa, Wampira, Wilkołaka, Maga, Paranoję, Nieśmiertelnego, Dzikie Pola, Legendy, Neuroshimę, Monastyr, Toonsa, MERPa i jeszcze kilka innych systemów RPG. Byłem w wielu uniwersach, odwiedziłem karczmy, lochy, burdele i świątynie, byłem można powiedzieć praktycznie wszędzie, ale dzisiaj, recenzując dla Was Popioły Middenheim nie jestem w stanie powiedzieć wiele. Tysiące stron, przez które przebrnąłem po drodze, przez te 10 lat nauczyły mnie wiele, nauczyły patrzenia na literaturę, odróżniania Dobrej od Złej i to wszystko ma być na nic w tej chwili, w ciągu tych 15 minut, kiedy mam przelać Wam na papier to, co widziałem, czytałem i po drodze zwiedziłem. Czyżbym nagle zapomniał o tym wszystkim? Obawiam się, że na tę chwilę tak.
Co było takiego w świecie Warhammera, co mnie wciągnęło? Był bardzo polski. Tak, polski. Czytając podręcznik słuchałem Kazika, Kultu, polskich raperów z Kalibra, Anathemy, Burzum i As Divine Grace. Czytając poraz pierwszy WFRP odniosłem wrażenie, że napisany jest dla Polaków. Dziwne prawda? Ale ten upadły i podniszczony świat kojarzył mi się z naszym krajem. Marienburg był Stocznią Gdańską – miejsce ważne, ale zarazem poniekąd upadłe, miejsce przestępstwa? Może. Praag razem z Kislevem kojarzyło mi się tak bardzo z Rosją, albo Polską jeszcze kilka lat temu. Wiem, że mając obecnie 21 lat nie mogę wiele powiedzieć o tym, jak było przed 85, ale mimo wszystko jakiś tam obraz w głowie mam. Chłop Imperium tak bardzo przypominał mi polskiego rolnika lat 85-90. Wiem, że to wszystko dziwnie brzmi, ale do czego chcę dojść?
Otóż: idzie mi o polskiego Warhammera, którego pisali ludzie z Zachodu. Graeme Davis i spółka. Warhammera, który tak bardzo zakorzeniał się nie wiedzieć, czemu w umyśle młodego Polaka. Warhammera, który odbiega w pewnym sensie od oryginału, bo staje się inny. Jego szarość idealnie pasuje do mojej wizji czasów, kiedy się wychowywałem i obecnych chwil, kiedy zdaje się być coraz gorzej. A jednak ktoś wydaje podręcznik za 38/58 złotych i liczy na to, że go ktoś kupi. Chyba więc nie jest tak źle? Możliwe.
Popioły... są wydane na kredzie, czarno-białe kartki całkiem ładnie się prezentują. Szczególnie te z ilustracjami, które ukazują naprawdę wysoki poziom rysowników. Ale już tutaj pojawia się różnica – grafiki w jedynym polskim dodatku „Władcy Zimy” okazują się o niebo lepsze, mimo, że nie robili ich ludzie znani z robienia grafik na całym świecie. Dlaczego? Są naturalniejsze, nie zawierają tylu czaszek i innych denerwujących rzeczy. Są mniej dokładne, ale przez to bardziej klimatyczne (osobiście zawsze wolałem Wyskoka od Musiała). Nie ma wszędzie czaszek, są za to ludzie i ich emocje. Nie są statyczne, a tutaj znakomita większość mi się taka wydaje. Przesadnie dopieszczona, dorysowana do ostatniej krechy, do ostatniego załamania skóry na bucie. Są przez to nudne, statyczne, jakby rysownik nie znajdował się „w akcji.” Książka jest ładna, może się podobać.
Za to przygoda... nie wiem, jak to ująć: jest dobra, ale mnie się nie podoba. Może i trudno to zrozumieć, bo faktycznie do przygody nie ma się co czepić, ale coś mi zgrzyta w tym wszystkim. Może ten ideał? Może mało powietrza i miejsca na MG? Są rzemieślnicze, doskonałe, niczym nowy silnik w samochodzie. Trybik porusza trybik, wałki się poruszają, tłoki też, metal przywarty do metalu i zero luzów. Jak dobre auto – przyspiesza i zwalnia, ale brakuje tu czegoś... jest sucha, jest beznamiętna, jest pisana przez rzemieślnika, nie artystę. W plecaku mam przeczytane ostatnio Wbrew regułom wojny. Monastyr, ale jest oddech, nie ma nakazów, zakazów, jest linia, ale zarysowana grubą kreską. Jest miejsce na dorysowanie swoich kresek, na zrobienie z tego własnej rysowanki. Tutaj ktoś za nas odwala całą robotę rysunkową, my mamy tylko odpowiednio przeczytać te kreski podczas sesji. Jasne, oczywiście są złote reguły, jest możliwość zmiany, ale i tak całość sprawia mocno wrażenie scenariusza hermetycznego, pisanego dla początkującego MG, nie dla starego, doświadczonego Mistrza.
Oczywiście jest wiele ciekawych scen, ciekawych zajść i sytuacji (np. sceny, gdzie tłum działa), ale wszystko tchnie rzemiosłem, nie artyzmem. Szkolne pięć, dlaczego nie sześć wiecie.
Tutaj wypada kończyć. Wiecie, jaki jest polski Warhammer, ten swojski, znany zza okna. Czytając WZ miałem ciarki na plecach, czytając ŚP:PM nie zmęczyłem się, ale też nie chce mi się wracać do lektury, a do poprowadzenia czuję się już za stary. Udusiłbym się. A wiecie, czyja to wina? Moja... moja, bo już jestem starym narzekającym prykiem warhammerowym. A dodatek? Jak najbardziej godzien polecenia.
Redakcja: Hipiss
|